Przejdź do treści
Strona główna » Wszystkie wpisy » Dwukadencyjność

Dwukadencyjność

Jak dwukadencyjność zmieni samorząd?

W kwietniu mieszkańcy całego kraju wybrali swoich przedstawicieli do samorządu. Ostatni raz, zgodnie z przepisami wprowadzonymi w 2017 roku, mogli to zrobić bez ograniczeń. Wiele wskazuje na to, że za pięć lat czeka nas wielka wymiana włodarzy w samorządach. Chyba że ustawodawca do tego czasu zmieni zdanie.

Do zmiany namawia stowarzyszenie „Tak! Dla Polski”, które stanowi swoiste samorządowe zaplecze Platformy Obywatelskiej. Jego członkami są samorządowcy różnych szczebli, ale większość z nich to osoby, które w 2029 stracą możliwość ubiegania się o reelekcję. O skali zmian niech świadczy fakt, że w świetle obowiązujących przepisów pewna jest wymiana aż 8 z 10 prezydentów największych miast Polski. Tylko debiutujący na stanowisku prezydenta Krakowa Aleksander Miszalski oraz Aleksandra Dulkiewicz, która objęła urząd w trakcie kadencji, będą mogli ponownie ubiegać się o swój urząd w kolejnych wyborach.

Mimo namów samorządowców związanych z KO sceptyczny do pomysłu jest podobno sam Donald Tusk. Postulat bowiem, choć wprowadzony przez PiS, na sztandarach miała m.in. Nowoczesna, która dziś jest jedną ze składowych Koalicji Obywatelskiej. Zwolennikami zniesienia limitu dwukadencyjności jest Polskie Stronnictwo Ludowe, które jest mocno osadzone w lokalnych samorządach. Bardziej powściągliwy w opiniach jest Szymon Hołownia z Polski 2050, który sugeruje, że w tej sprawie powinna odbyć się debata ekspertów. Nie ulega wątpliwości, że przeciwne będzie Prawo i Sprawiedliwość, które jest twórcą reformy. W dwukadencyjności swoją szansę powinna dostrzec także Konfederacja, wciąż słabo osadzona w lokalnych samorządach. Brak możliwości startu lokalnych włodarzy raczej pomoże w pojawieniu się naśladowców Patryka Marjana, który niespodziewanie wygrał wybory na prezydenta Bełchatowa.

Zwolennicy reformy przekonują, że dwukadencyjność złamie lokalne układy, które często trawią lokalną społeczność. Prawda jest taka, że sprawny samorządowiec jest w stanie stworzyć wokół siebie pewien krąg beneficjentów, który pomaga utrzymać mu się u władzy. Należą do niego oczywiście zatrudnieni przez urząd i podległe mu instytucje takie jak szkoły, szpital czy instytucje kultury. Aczkolwiek często można go rozszerzyć o osoby formalnie niezależne, ale jednak posiadające profity z rządzenia konkretnej opcji choćby poprzez miejskie zlecenia (przedsiębiorcy) czy dotacje (organizacje społeczne). Samo sprawowanie urzędu daje możliwość nieustannego kontaktu z mieszkańcami poprzez goszczenie na różnego rodzaju wydarzeniach. Gdy dodamy do tego nierzadkie wykorzystywanie zasobów miejskich do typowych działań promocyjnych, dostrzec możemy, że osoby pretendujące do urzędu już na początku rywalizacji mają olbrzymią stratę do nadrobienia.

Paradoksalnie im mniejsza miejscowość, tym pretendentom powinno być łatwiej. W kilkutysięcznej gminie kampania za setki tysięcy złotych nie jest bowiem konieczna, gdyż uściśnięcie symbolicznej dłoni większości mieszkańców nie jest czymś niewykonalnym. Tutaj jednak bardzo często występuje swoisty efekt mrożący. Wielu ambitnych osób świadomie rezygnuje z kariery samorządowej w wyniku strachu przed konsekwencjami rzucenia wyzwania lokalnemu wójtowi. Polityczne zwolnienia z pracy, opłacanie oszczerczych wpisów na mediach społecznościowych, podkradanie lub zastraszanie stojących za pretendentem kandydatów do rady gminy  to nie są odosobnione przypadki. W kwietniowych wyborach aż w 412 gminach zarejestrowano tylko jednego kandydata, którym w przeważającej większości był obecny włodarz, ubiegający się o reelekcję.

W większych gminach opozycyjność nie jest aż takim heroizmem, bo władza samorządu nie wydaje się tak potężna, ale i finanse konieczne do sfinansowania kampanii większe. Wtedy z pomocą przychodzą partie polityczne, których machiny są w stanie dokonać zmiany władzy w samorządzie. W ostatnich wyborach w kilku miastach (Zabrze, Zielona Góra, Gliwice) kandydaci Koalicji Obywatelskiej wygrywali z urzędującymi bezpartyjnymi prezydentami bądź osobami z ich zaplecza. Tylko 10 wybranych prezydentów miast na prawach powiatu nie miało poparcia żadnej z partii politycznych. W poprzednich wyborach takich prezydentów było 22, co jest bardzo dużym spadkiem, mało zauważonym w środkach masowego przekazu.

Co może się stać po wprowadzeniu dwukadencyjności? Wydaje się, że w mniejszych ośrodkach może to doprowadzić do łatwiejszej wymiany rządzących elit. Brak starego wójta, często rządzącego gminą od dekad, może zachęcić śmiałków. Praktyka pokazuje również, że nawet namaszczenie następcy nie daje pełnego przełożenia poparcia ustępującego wójta na nową osobę. Głosowanie w wyborach bezpośrednich na wójta/burmistrza/prezydenta to jednak w głównej mierze głosowanie na daną osobę. A stary włodarz często może nie najlepiej odebrać nastroje społeczne w kontekście wyboru odpowiedniego następcy. Zwłaszcza gdy długo będzie się zastanawiał nad tym, kto ma być taką osobą, i wewnętrzni konkurenci w walce o schedę zdążą w odpowiedni sposób zdyskredytować daną kandydaturę.

W większych jednak miastach siła przebicia kandydata oddolnego będzie mała bądź żadna. Tutaj jeszcze bardziej wzrośnie wpływ partii. Dobrze to obrazuje przykład Krakowa. Po bezpartyjnym (choć dawniej związanym z lewicą) prezydencie Majchrowskim przyszedł prezydent Miszalski, który jest bezpośrednio związany z Platformą Obywatelską. Bez wątpienia bez szyldu partyjnego rywalizacji z Łukaszem Gibałą nie wygrałby. Otwarte pozostaje pytanie jak bardzo „partyjni” kandydaci pozostaną wierni partiom w trakcie sprawowania urzędu. Dotychczas funkcja prezydenta miasta pozwalała na uniezależnienie się. Zmiany podatkowe wprowadzone za Prawa i Sprawiedliwości zwiększyły jednak uzależnienie samorządów od środków centralnych. Paradoksalnie mechanizm stworzony przez PiS może dziś wykorzystać do temperowania własnych prezydentów Platforma.

Reforma wprowadzona w 2017 roku ma jednak jeszcze jedną cechę. Rekompensatą za dwukadencyjność miało być wydłużenie kadencji, zarówno organu wykonawczego samorządu, jak i ciała uchwałodawczego. Pełnymi beneficjentami zmian okazali się radni, którzy nie mają żadnych ograniczeń kadencyjnych, a dostali możliwość dłuższego sprawowania mandatu bez weryfikacji wyborców. I jest to największy minus wprowadzonych rozwiązań. Odbetonowanie władzy wykonawczej dzieje się przy jednoczesnym zabetonowaniu władzy uchwałodawczej. Aktywny działacz miejski na swoją szansę wejścia do rady czekać musi nie cztery, a pięć lat. Rozleniwia to także obecnych radnych. Pamięć wyborców jest bowiem krótka i wielu radnych może dojść do konkluzji, że aktywni stać się mogą dopiero pod koniec kadencji.

Dłuższa kadencja powoduje również, że samorządowcy wypaleni (a tacy zdarzają się zarówno w ciałach wykonawczych, jak i ustawodawczych) dłużej sprawują swój urząd, choć mogą nie mieć na to już szczególnego pomysłu i poparcia społecznego. W ostatnim czasie takie „wypalenie” mogliśmy dostrzec np. w Kielcach, gdzie prezydent Bogdan Wenta wyglądał wyraźnie na człowieka, który rozminął się z funkcją, którą sprawował, ale jednocześnie dociągnął kadencję do końca. Czy ze skutkiem dobrym dla tego wojewódzkiego miasta? Śmiem wątpić.

Dlatego, dostrzegając plusy ograniczenia kadencji, postulowałbym raczej reformę umożliwiającą dwukrotną reelekcję (czyli możliwość rządzenia łącznie przez 3 kadencje), ale powrót do kadencji trwającej 4 lata. Wiele jednak wskazuje na to, że jeśli lobby samorządowe wywalczy sobie zniesienie limitu kadencji, to bez cofnięcia jej wydłużenia. Kluczowe mogą okazać się wybory parlamentarne w 2027 roku. Wielu samorządowców, mając już tylko półtora roku kadencji przed sobą, może przejawiać ambicje parlamentarne i zabiegać u partii (głównie Platformy Obywatelskiej) o poparcie w wyborach sejmowych bądź senackich. A to może wywołać niezadowolenie u obecnych posłów tej partii, którzy dostaną silną konkurencję w wyborach. I wtedy, jeśli w polskiej polityce nic się nie zmieni, kluczową decyzję podejmie Donald Tusk. Albo samorządowcom zniesiona zostanie dwukadencyjność i pozostaną oni w samorządzie, albo ruszą na Wiejską, wprowadzając pewnie nieco zmian (choć głównie o charakterze personalnym) do polityki krajowej.

Udostępnij w mediach społecznościowych!

Kamil Rybikowski

Kamil Rybikowski

Dołącz do grona naszych Darczyńców!

Nasza praca nie mogłaby mieć miejsca, gdyby nie wsparcie naszych darczyńców. Profil działalności, który przyjęliśmy, sprawia, że nie jesteśmy nastawieni na odbiorcę masowego.

Cenimy sobie niezależność, bezstronność i rzetelność. Jeśli chcesz pomóc nam zwiększyć stabilność funkcjonowania, wesprzyj nas finansowo.

Wybierz kwotę darowizny i zrealizuj płatność za pośrednictwem Tpay.